poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Numer Sześćdziesiąty Piąty. Okienny.

Coraz lepiej rozumiem Horacio Olivierę. W tym momencie, kiedy w czasie bezsennej nocy podchodzę do okna i patrzę na pustą ulicę. Dla mnie ten "akt" też jest przyznaniem się do porażki. Przyznaniem się do winy. Że nie śpię, choć powinnam.

niedziela, 16 sierpnia 2009

Numer Sześćdziesiąty Czwarty. Skrajny.

Walczysz z sobą, miotasz się, próbujesz spojrzeć na problem z każdej możliwej strony, rozważyć każde możliwe, a nawet niemożliwe rozwiązanie, przejrzeć wszystkie dostępne opcje "co-by-było-gdyby" i te zupełnie niedostępne. Wskakujesz w skórę drugiej osoby, zastanawiasz się, co myśli ona, o co jej chodzi, jak to z jej strony wygląda. Denerwujesz się, irytujesz, zadręczasz, aż nagle...nagle spadają wszystkie zasłony, na kolana rzuca cię przerażające jasność bezsensu całej sytuacji. Dochodzisz na sam koniec drogi, którą szedłeś i okazuje się, że na jej końcu nie ma nic. Zostaje ci wybór- skok w przepaść, albo powrót, tymi samymi co wcześniej ścieżkami, po śladach własnych stóp. Nagle oświeca cię bezcelowość twoich działań i bezsens każdego kroku. Skok z rozpaczy czy rezygnacja i powrót by zacząć jeszcze raz, od początku?

niedziela, 9 sierpnia 2009

Numer Sześćdziesiąty Trzeci. Kobiecy.

Uważam, że jest coś niezwykłego czy nawet mistycznego w widoku kobiety przed lustrem która sama sobie obcina czy farbuje włosy. Dla mnie ma to coś z jakiegoś pradawnego rytuału.

piątek, 7 sierpnia 2009

Numer Sześćdziesiąty Drugi. Poweekendowy.

Zabieram się za ten wpis od niedzielnego popołudnia, bo tak nakazuje mi stworzona przeze mnie samą tradycja pisania podsumowań tych naszych imprez, ale tym razem nie jest to prosta sprawa, ponieważ nie wiem, co o weekendzie myśleć. Tak, nadal nie wiem.
Wiem za to, że ta impreza była najdłużej oczekiwaną imprezą, jaką sobie przypominam. Wiem, że wszyscy pokładaliśmy w niej wielkie nadzieje, może zbyt wielkie, więc biedna impreza tego nie wytrzymała i padła, a może po prostu to ja zbyt trzeźwa byłam i zbyt serio to wszystko wzięłam.
W każdym bądź razie postanowiłam, tu i teraz, przemilczeć to wszystko, co powoduje mój niesmak czy może raczej skonfundowanie, a skoncentrować się na tym, co było In plus, a przecież sporo tego było.
Począwszy od tego, że już na samym początku pewna Pani, miewająca Winetu, zamiast „deżawi” zamieniła kapustę pekińską w papużkę egejską, przez motyw dzikiego tańca podczas ścielenia łóżek, niech mi bóg wybaczy przy piosence Dody(!), czy kieliszka ciepłej wódki na zakończenie imprezy o 6.00 i zarazem na dobry sen. A później, później już tylko lepsze szopki były- poranne piżama-party na balkonie, bezbłędny hip-hopowy skład w pewnym polusiu na drodze do Złotego Stoku, klamerka-party, które porwało wszystkich biesiadników i wszystkie dostępne klamerki(pewnie jakieś 50 % z nich już nigdy się nie odnajdzie)... i jeszcze oglądanie gwiazd leżąc na mokrej od rosy trawie i inne drobne drobnostki za które w tym momencie serdecznie wszystkim dziękuję.