piątek, 22 października 2010

Numer Sto Dziewiętnasty. Błekitno-złoty.

Malcontenta już o świcie zachwycała się szumem wiatru zmieszanym z odgłosem liści spadających z drzew jak deszcz. Przed południem niemal umarła z rozkoszy karmiąc oczy błękitem nieba i złotem, którego pełno było pod nogami w postaci grubych dywanów z opadłych liści. Pełna zachwytu pozwalała chłodnym październikowym wiatrom targać się za włosy i śmiała się radośnie kiedy jakiś zagubiony żółty liść, zamiast na ziemi lądował na jej płaszczu. Widząc tę radość nie trudno było uwierzyć, że Malcontenta to jesienna wróżka.

poniedziałek, 18 października 2010

Numer Sto Osiemnasty. Krzywomyślący.

Malcontenta nadal nie potrafi pojąć, jaki torami biegły jej myśli, że wychodząc tamtego poranka z łóżka starała się wyjść jak najciszej, bo nie chciała Go obudzić.Bo przecież mieli za sobą pół dnia w samochodzie i nieprzespaną noc. Była w stanie pomyśleć o tym, że powinien się wyspać i odpocząć, a przez myśl jej nie przeszło jak On może się poczuć, kiedy po takiej nocy obudzi się w pustym łóżku... A ona jeszcze tak naiwnie przykrywała Go kołdrą zanim wyszła... Idiotka i ignorantka.

wtorek, 12 października 2010

Numer Sto Siedemnasty. Mglisto-magiczny.

Wiedźma zapomniała już jaką potęgą jest Jesień. Jednak Pani Złotych Liści objawiła się dziś swojej wrześniowej córce z charakterystycznym jej epickim rozmachem.
Styrana po pracy Wiedźma, w kapturze naciągniętym na oczy i dłońmi wbitymi głęboko w kieszenie, skręciła właśnie w doskonale znaną sobie ulicę, gdy zaskoczyła ją cudowna emanacja Jesieni. Mieszanina magii, mgły, rozproszonych miedzianych świateł ulicznych latarni i złotych liści. Wiedźma z oczami błyszczącymi ze zdziwienia przyglądała się tonącej we mgle ulicy, która nagle zaczęła wyglądać jak gościniec prowadzący do dawno zapomnianego świata. Kościelnym wieżom, wyglądającym jak duchy samych siebie spowitym we mgle. Liściom skrzącym się w pomarańczowych światłach i tym żółtym, które tak przyjemnie szeleściły pod nogami. Przeraziło ją swoją brutalnością, niemal już martwe, wielkie czarne drzewo, które jakoś nigdy wcześniej nie zwracało jej uwagi.
Wystarczyło jednak skręcić w kolejną ulicę, by magiczne miedziane światło i cała jego średniowieczna magia zniknęło za plecami. Została tylko szara mgła i ciemne martwe drzewa na tle ogromnej budowli starej szkoły. Wiedźma wzdrygnęła się i poczuła jak w horrorze z lat dwudziestych czy trzydziestych. Czekała tylko, aż usłyszy za sobą kroki. Przyspieszyła kroku, chyląc czoła przed zdolnością Złotej Pani do tak szybkich zmian nastroju.

poniedziałek, 11 października 2010

Numer Sto Szesnasty. Zainspirowany.

Wiedźma całe lata temu czytała dzienniki Kurta Cobaina, trochę mniej lat temu czytała dzienniki Sylvii Plath, a wczoraj, nie mogąc się oprzeć jednemu z cudowniejszych prezentów urodzinowych zabrała się z niemal dziecięcą ciekawością za dzienniki Virginii Woolf. Zainspirowana zdolnością autorki do tak zgrabnego opisywania codziennych zdarzeń, sama Wiedźma postanowiła, że ona też będzie się w tym wprawiać.
Problem polega tylko na tym, że Wiedźma nie lubi mówić o niczym, że nie ma zamiaru przyznać się do tego, jak bezproduktywnie spędziła przedpołudnie. Najpierw jak zwykle zbyt długo jedząc na śniadanie chleb z truskawkowym dżemem babcinej roboty, a później leżąc w wannie i doprowadzając się do stanu używalności. Jedyne z pożytecznych rzeczy, co udało jej się dziś zrobić, to oczytać się z pielęgnacją wrzosu, który w przypływie nadprzyrodzonej woli posadziła za oknem w zeszłym tygodniu.

niedziela, 10 października 2010

Numer Sto Piętnasty. Nieswój.

Wiedźma autentycznie boi się wziąć głębszy oddech. Boi się powiedzieć na głos, nawet wyszeptać, boi się pomyśleć. Wie, że zaraz się rozsypie. Zmieni się w pył, który rozdmucha wiatr. W sumie, jaka to różnica, można by zapytać. Przecież wegetacji jaką od lat prowadzi Wiedźma nie można nazwać życiem, więc, skoro Wiedźma nie zamierza/nie potrafi/nie umie/nie chce jej się nic z tym zrobić, to po co? Po co się rzucać? Wszystko co było dla niej ważne, nagle straciło sens, wydało się jakieś dziecinne i takie odległe, jak rysunki z przedszkola. I jakoś tak jej źle, że poczuła się taka pusta w środku, że poczuła się nagle strasznie samotna, zupełnie do siebie niepodobna. Przeraziło ją, że skoro się otrząsnęła, to teraz trzeba coś z tym zrobić, czymś siebie wypełnić. Wstać, iść tylko dokąd, tylko po co? A już najbardziej na świecie boi się tego, że skoro zdecydowała się na ściągnięcie masek i manifestację swojej słabości, to po pierwsze nie ma w okół nikogo, kto może ją podtrzymać, a po drugie, że ktoś zaraz wykorzysta to przeciw niej. Tylko, że przecież do bólu można się przyzwyczaić...I doskonale wie, że nie powinna publikować tego posta.