czwartek, 28 maja 2009

Numer Pięćdziesiąty Trzeci. Przemoknięty.

... Szczęście było dziś w tym deszczu, w przekornie wysoko podniesionej głowie, w wodzie lecącej za kołnierz, w chlupaniu butów i rozmazanym makijażu. W uśmiechu zupełnie nie pasującym do sytuacji i przemokniętego żakietu. Szczęściem były ciężkie chmury, które pożałowały mi błyskawic i grzmotów, za to smagały ciało cięzkimi kroplami deszczu na granicy bólu.
Deszcz jakby specjalnie dla mnie, chwila w której poczułam się panią świata i jego częścią zarazem. Kilkunastominutowy intensywny prysznic z emocji i miejskiego marazmu.

wtorek, 26 maja 2009

Numer Pięćdziesiąty Drugi. Owocowy.

Z całym szacunkiem dla truskawek- dla ich wyjątkowej faktury i zapachu, uważam, że cała ta truskawkomania jest mocno przesadzona. Przyrządzanie truskawek na milion sposobów z bitą śmietaną i bez bitej śmietany...Mnie jakoś smak truskawek nie rzuca na kolana, nie mówiąc już w ogóle o tym by mogły być dla mnie jakimś afrodyzjakiem.

Jestem czereśniową fanatyczką, nie straszne mi widmo białych paskudnych robali wyłażących z purpurowej dojrzałej czereśni. Właściwie to nawet uważam że to czereśnie są dużo bardziej rozerotyzowane. Nabrzmiałe gorące od słońca o połyskliwej mocno napiętej skórce... Ciemnoczerwone czy żółte.... Mmmmm... Mrrrrrrrau!

niedziela, 24 maja 2009

Numer Pięćdziesiąty Pierwszy. Humanistyczny.

Mania mienia. Im więcej masz, tym więcej chcesz.
Moja "Lista Książek Do Przeczytania" rośnie w zastraszającym tempie. To nic, że przecież teoretycznie mam na ich przeczytanie jeszcze całe życie. Ja bym chciała już, od razu. Najlepiej, żeby wszystkie od razu grzecznie zajęły miejsca na półkach mojej biblioteczki. Bo oczywiście czasy, kiedy zadowalałam się egzemplarzami z biblioteki minęły bezpowrotnie. Teraz muszę mieć swoją, najlepiej nową albo prawie nową, bo nie znoszę zapachu starych książek a wspomnienie kartek kruszących się w palcach przyprawia mnie o obrzydzenie. Najlepiej, żeby każda z nich miała na tytułowej stronie wbity mój ex-libris, który z resztą od dobrych paru lat projektuję, a którego tak na prawdę zaprojektować nie potrafię (nie potrafię projektować dla siebie- ale to inna sprawa).
W każdym razie skrupulatnie uaktualniam listę za równo o nowości- które intrygują, jak i o klasykę, którą wydaje mi się, każdy powinien przeczytać, a przynajmniej każdy, chcący się uważać za człowieka hmmm światłego, kulturalnego, wykształconego? Nie wiem czy to dobre słowo.
W ogóle to strasznie irytuje mnie, że nie jestem jak renesansowi humaniści, że brakuje mi elementarnej wiedzy z literatury, nauk przyrodniczych czy... to zupełnie od niedawna, odczuwam dyskomfort z powodu totalnej nieznajomości muzyki klasycznej. Obiecuje sobie, że nadrobię te braki jako następne po literaturze, tylko, że w tym wypadku nawet nie wiem od czego zacząć. Nie mam żadnego punktu zaczepienia. W tej dziedzinie czuję się tak potwornie głupia, że to aż niedorzeczne.
Ale to nie jest najgorsze, najgorsze jest to, że bombarduję się wiedzą z różnych do niczego-nikomu-niepotrzebnych dziedzin, ale nie jestem w stanie tego wszystkiego spamiętać. To jest dopiero przykre, że dzięki postępowi techniki uwsteczniamy się. Bo po co pamiętać, skoro można to zaraz sprawdzić w internecie...

wtorek, 19 maja 2009

Numer Pięćdziesiąty. Ojcowski.

Tak, przyznaję się do tego, mimo iż jest mi cholernie wstyd. Zapomniałam o urodzinach ojca. Wychodziłam rano z domu mówiąc mu "cześć" i nawet przez myśl mi nie przeszło, że jest dziś jego święto. Ocknęłam się dopiero w pracy pisząc jakieś bzdurne wyjaśnienie. Ale to akurat mało istotne.
Istotne jest to, jak bardzo oddaliliśmy się od siebie przez te dwadzieścia lat. Bo przecież zanim poszłam do przedszkola to ojciec był ze mną w domu, a nie mama i z nutka rozrzewnienia wciąż wspominam te czasy: jak robił nam do jedzenia szaszłyki czy nagrywał się ze mną na kasety magnetofonowe.
Uderzyło mnie to, że mój ojciec w swoje urodziny, siedział sam w pokoju gapiąc się w ten swój ogromny telewizor. Nie świętował, czy może my nie świętowaliśmy. Nie było gości nie było ciasta czy uroczystego obiadu. Uzmysłowiłam sobie, że tak na prawdę Go nie znam, nie wiem o czym myśli, jaki jest tak na prawdę w środku, bo nasze kurtuazyjne rozmowy przy obiedzie dalekie są od mówienia o tym co mamy w głowach. On też mnie nie zna. Jesteśmy gdzieś obok siebie, nie wiedząc czy lubimy swoją samotność i czy czujemy się samotni i nawet gdy siadamy obok siebie to myślami jesteśmy od siebie dalej niż obcy ludzie.

poniedziałek, 18 maja 2009

Numer Czterdziesty Dziewiąty. Poniedziałkowy.

Mówiłam już kiedyś, że poniedziałkowe poranki bywają świętem. Lepszym niż piątkowy wieczór, niż sobota czy niedziela.
Dziś też świętowałam. Obudziły mnie promienie słońca czule głaszczące twarz, leniwie przeciągając się w łóżku postanowiłam, że jeszcze nie czas by wstać. Czytałam książkę i pozwalałam by myśli budziły się powoli, by pełzły po włosach do słońca i w nim spokojnie się grzały. A kiedy stwierdziłam, że już czas opuściłam zielono-pościelowe zacisze i wzięłam zdecydowanie zbyt długi gorący prysznic.
Później, tak jak lubię samotne śniadanie w kuchni przy pustym stole , z wzrokiem utkwionym w okno, niemal bezmyślnie, kanapki z truskawkowym dżemem i zielona herbata pachnąca jaśminem. Jak na jakimś impresjonistycznym obrazie- zieleń drzew miedź moich jeszcze lekko mokrych włosów. Spokój bijący z wszystkich kątów kuchni.
Czasu wystarczająco dużo by prostować włosy i malować wyspane, dziś jakoś bardziej niebieskie oczy.
Czasu na tyle dużo by szukać w szafie zapomnianych ubrań i słuchać muzyki.
Spacer do pracy w okularach słonecznych i ze słuchawkami w uszach, tak by nieproszeni ludzie nie wkradli się w moje święto. W jakieś większe niż zwykle poczucie kobiecości.

(8 godzin pracy)

I spacer do domu w powietrzu gorącym i ciężkim zapachem akacji. Pod ciemniejącym niebem czekającym burzy. Rozkołysane biodra, stukot obcasów o chodnik. Zbyt głęboki dekolt. Klatka schodowa w półmroku, rozerotyzowana cisza dźwięk muzyki w słuchawkach i mój skromny taniec na kilku schodach między zewnętrznymi drzwiami a mieszkaniem. Niczym nieskrępowana wolność, radość życia.
Moje prywatne święto początku tygodnia.

niedziela, 17 maja 2009

Numer Czterdziesty Ósmy. Zaprzeczony.

Z drugiej jednak strony- powiedziała Malcontenta patrząc sobie w oczy- to przecież dobrze, że coś czujesz, że coś się z Tobą dzieje, kochana. A to... to tylko pretekst, tym się nie przejmuj, to minie. - dodała próbując samą siebie pocałować w czoło.

Dalej Hunter, w prażącym blasku słońca w odurzającym zapachu kwitnących kasztanowców, w rozwianych włosach i cudownym poczuciu samotności i odmienności.

Numer Czterdziesty Siódmy. Rozedrgany.

Tysiące myśli jak brzydkie motyle, trzepocze mi w głowie. Próbuje wydostać się przez usta. Zamiast je wypuścić zagryzam wargi. Do krwi. Zaciskam pięści. Zagłuszam się, próbuję uciekać- oglądam setki zdjęć, czytam byle co i bez sensu. W żołądku mam supeł. Tłukę głową w mur, wiem, że za chwilę zrobię sobie jakąś poważniejszą krzywdę niż tylko przypadkowe rozcięcie ręki.

Rozgrzebałam dziś masę rzeczy i żadnej nie skończyłam, ciągle powtarzam, że od jutra, ale generalnie jeśli się mnie nie popchnie sama nie jestem w stanie nic zrobić, nie potrafię się na niczym skupić, czuję, że lecę w dół, że gonię sama nie wiem co. Czy tak wygląda wariacja?



Obsesyjnie słucham Huntera "Cztery wieki później..."

piątek, 15 maja 2009

Numer Czterdziesty Szósty. Oniryczny.

"Sen, każdy sen jest jak psychoza..." pisał Wiśniewski, a ja ostatnio śnię w HD. Bywam w miejscach tak niezwykłych, że pewnie nawet wyobrazić sobie bym ich nie potrafiła. Imponująca architektura, cudownie intensywne kolory i aura tajemniczości. Powietrze przesycone mistyką. A po obudzeniu się, dziwaczne przeświadczenie o tym, że już tam kiedyś byłam. Może nie na jawie, ale z pewnością we śnie. Śni mi się to samo, ale inaczej, jak za każdym razem wydaje się inna ulica, którą przechodzę codziennie. I chociaż to nie Lucid Dreams, to bardzo szybko w nich zasmakowałam.

poniedziałek, 11 maja 2009

Numer Czterdziesty Piąty. Miłosny.

Przeczytałam dziś rano z perwersyjną ciekawością, autentyczną historię o związku 13latki z 44latkiem... Taki polski odpowiednik Nabokovskiej "Lolity", tylko chyba trochę bardziej dramatyczny. Świetny materiał na książkę czy film.
Mężczyzna przygląda się jej od lat, podczas pijackich wieczorków z jej rodzicami, gdy z dziecka robi się podlotek zaczyna się romans, brudny, wulgarny, tandetny i plugawy, jak to w Polsce. Podtatusiały Romeo dostaje wpierdol od lokalnych smarkaczy, panienka ucieka z domu, żeby grzać się w odrobinie ciepła jaką on jej daje. Uciekają razem, jak w każdej pięknej historii nad morze, tam odbywa się dramatyczna scena aresztowania mężczyzny... Później jej nieprzyzwoita do niego korespondencja, wielki powrót Romea z więzienia- i rodem z "Chopów" scena niemal zamordowania pana Romeo, przez grupę chłystków z bratem "Lolity" na czele.

Inność rodzi złość. Widok niedorosłej kurewki i podtausiałego kochanka kole w oczy, w nasze fałszywa morlaność. Nie godzi się, jest sprzeczny ze społecznymi normami. Bardzo filmowy a zarazem kontrowersyjny i pełen perwersji.

Choć podobno on, nazywał ją swoją "zabaweczką" to ja chciałabym wierzyć, że jak Nabokovski Humbert był jednak zafascynowany tą małą i że jednak nie traktował jej jak zabawki, a na swój sposób, choć może chory, kochał.

W każdym bądź razie, potwierdza się po raz kolejny twierdzenie, że to życie najdziwniejsze- najpiekniejsze i zarazem najstraszliwsze scenariusze pisze.

sobota, 9 maja 2009

Numer Czterdziesty piąty. Wyrwany z wewnątrz.

Czasem przerażają mnie własne myśli. Za takie, z miejsca powinno się zostać nieodwracalnie potępionym, jeśli oczywiście coś takiego jak potępienie istnieje. Przeraża mnie własna gwałtowność, złośliwość i możliwość posunięcia się do takich okropności. Na szczęście nigdy nie wypowiem ich na głos. Boję się tej strony siebie, choć jestem świadoma jej istnienia- czasem odzywa się we mnie zbyt głośno. Po takiej piorunująco gwałtownej myśli, jestem pewna, że jestem zła i w jakimś stopniu niezrównoważona psychicznie.
Nie powinnam tu tego pisać.

środa, 6 maja 2009

Numer Czterdziesty Czwarty. Pensjonarski.

Padało dziś. Po raz pierwszy tej wiosny. Niekoniecznie ciepły, ale wiosenny deszcz zmył z miasta kurz, powinien był też zmyć z ludzi resztki zimowego marazmu i otępienia. Zwłaszcza ze mnie. A on mi tylko włosy w bardziej niesforne loki skręcił, resztki makijażu rozmazał. Bo ja, cała ja, zamiast z rezygnować ze spaceru bez parasola, skoro tylko zaczęło mocniej niebo płakać, ja postanowiłam iść dalej, bo przecież pewnie zaraz przejdzie, bo deszcz tak pięknie pachnie. Do domu wróciłam, o ja głupia, jak mokra kura, ale wyjątkowo z siebie zadowolona.

Dyskretnym milczeniem spowiję fakt, że w ramach spaceru musiałam odwiedzić pracę, żeby zanieść klucze, które zapomniałam zostawić Kasi.

poniedziałek, 4 maja 2009

Numer Czterdziesty Trzeci. Nieobecny.

Żyję gdzieś obok siebie, życiem podskórnym, głęboko wewnętrznym. Myślowo-utajonym. Gubię się w prozie życia, w drodze z kuchni do pokoju. Zapominam wrzucić do torebki potrzebnych papierów, czy drugiego śniadania, nie pamiętam co miałam zrobić i najgorsze, że jestem tego zupełnie nieświadoma. Jeszcze trochę a pewnie wpadnę pod samochód albo spotka mnie równie prozaiczno-idiotyczna śmierć, której pewnie w obecnym stanie ducha nie zauważę od razu.
Interesuję się za to rzeczami zupełnie do-niczego -w-życiu -nieprzydatnymi, intensywnie obserwuję, słucham, czytam, wchłaniam otaczającą rzeczywistość, a w myślach kreuję świat alternatywny.

Kraków cudny- słoneczny, tętniący życiem, delikatnie w jego pęd popychający. Z mieszanką ludzi i języków, stylów ubrań, sposobów bycia. Z obrazami Jacka Malczewskiego, mojego ulubionego. Kraków pachnący bzem i kasztanami. Z tak przeze mnie ubóstwianymi leniwymi śniadaniami w piżamie i wolnością grzania twarzy w słońcu leżąc na trawie. Taki, normalny. Tak, jak powinno być codziennie, a nie od święta.