czwartek, 19 lutego 2009

Numer Dwudziesty Siódmy.

Jestem tak strasznie naiwna, że aż samej siebie mi żal. Czy ja na prawdę myślałam, że to wszystko tak nagle się zmieni i zatrybi i zaiskrzy i ruszy i porwie mnie i pochłonie i i i ... i jeszcze cała masa tego wszystkiego co powinno się zdarzyć, a co nie przytrafia się nigdy mnie.

Chciałabym ale się boje. Chciałabym, ale nie wiem jak i nawet jeśliby się coś udało to i tak jakieś ale.
Zawsze.
Więc po co?

Dorot ma świętą rację mówiąc, że uciekam, że specjalnie rozpieprzam wszystko, gdy moja misternie pleciona budowla staje się zbyt realna. I tylko ciągle wydaje mi się, że mi się wydaje, albo że mi się nie wydaje, że może, że już, że ten, że teraz.
Rzeczywistość mam w tym temacie tak powyginaną i wypaczoną, że chyba się nawet do terapeutycznego leczenia nie nadaję. Jego wina, moja wina. Po prostu tak jest i do póki nie znajdzie się ktoś, kto to naprawi, kto nauczy tak, jak powinno być to będzie tak dalej.

Ale teraz bym chciała, tak jak to wielkie CHCĘ z gazety na zajęciach u Filozofa. Chciałabym, pewnie dlatego, że to nie możliwe i zupełnie bez sensu. Chciałabym, bo on chyba nie.

poniedziałek, 16 lutego 2009

Numer Dwudziesty Szósty.

W tym miejscu powinny zabrzmieć donośne fanfary, powinno być słychać głośne brawa i jeszcze głośniejszy śmiech. Powinno mi się pogratulować. Tchórzostwa, ignorancji a przede wszystkim lenistwa. Wydaje mi się, że właśnie dziś dokonałam przełomowej olewki, która pozwoliła mi na niezaliczenie dwóch przedmiotów w pierwszym terminie. I właściwie to nawet chcę w to wierzyć i nie chcę niczego odkręcać. Tak jest łatwiej- zajebałam, nie da się od kręcić, trudno. Teraz trzeba zabrać się za to wszystko spokojnie, powoli a do przodu.




00.00.17...o jedno Skarbie za dużo. Pogubiłam się.

sobota, 14 lutego 2009

Numer Dwudziesty Piąty.


Możecie mnie wszyscy znienawidzić. Możecie mieć mnie za wariatkę i złożeczyć mi szczerze i z całego serca. Nie obchodzi mnie to nic a nic, ani ani. Ja uważam, że tak jak jest teraz, jest pięknie, bajecznie wręcz. Z rozkoszą chodzę po białych chodnikach i słucham skrzypienia śniegu pod butami. Chodzę długo, aż do zupełnego butów przemoczenia i nawet czapkę noszę. Wciąż nie mogę napatrzyć się na białe, bielusieńkie drzewa. Miasto przypomina teraz industrialną Narnię. Całe w białym puchu, nocą kiedy ciemność przykrywa brudne kamienice i oświetla je tylko magiczne światło pomarańczowych latarni wszystko wydaje się takie niesamowite, cudowne i czarodziejskie. Ulice są puste ciche, a ja czuję się taka mała, może nie zagubiona, ale z pewnością trochę samotna. Ale czuję się jak w bajce, a w bajce przecież można być tak absurdalnym jak ja. W bajce wszystko jest możliwe. I mogę chodzić w znoszonym płaszczu z czapką nasuniętą niemal na same oczy, mogę mieć zaróżowione mrozem policzki i włosy w nieładzie i wszystko to jest piękne, bo bajokwe.
Misja na jutro: ulepić wielkiego bałwana. Cieszę się na to strasznie , strasznie dziecinne i w ogóle nie przejmuję się tym, że jestem chyba już na to za stara, że może mnie już nie wypada.

poniedziałek, 9 lutego 2009

Numer Dwudziesty Czwarty.

Z każdym dniem nabieram większej pewności, co do tego jak będzie wyglądała moja starość.
Będę stuprocentową wiedźmą, groteskową czarownicą jak z książek.
Skompletuję zestaw staromodnych czarnych sukienek, w których będę chodzić na co dzień i zestaw perwersyjnej czerwonej bielizny- koronkowych gorsetów, w które będę pakować swoje zwiędnięte piersi, zupełnie absurdalne i nieprzyzwoite czerwone majtki, pasy do pończoch i same pończochy- te, koniecznie czarne. Muszę się tylko jeszcze zastanowić nad nakryciem głowy i nad tym, czy na starość również będę się na rudo farbować.
Dnie, podobne jeden do drugiego będę sobie zajmować alchemią- tworzeniem miłosnych eliksirów i wymyślnych nalewek i likierów. I żadna, żadna stara zrzęda w okolicy nie będzie w tym lepsza ode mnie.
Jeśli znudzi mnie alchemia to jak na rasową czarownicę przystało będę zajmować się straszeniem dzieci z sąsiedztwa- grożeniem im urokami i zwracaniem uwagi na coś co im i ich rodzicom wyda się zupełnie bez sensowne.

Jedynym moim towarzyszem będzie tak samo stary jak ja, kiedyś czarny kot.
Zmyślę sobie cały otaczający mnie świat i będę w nim szczęśliwa. Nie będęniczego żałować, za niczym tęsknić.

środa, 4 lutego 2009

Numer Dwudziesty Trzeci.



To jest Farfocel, Zjadacz Czasu. Jak nikt potrafi mnie zaczarować przed monitorem i tak zamiast grzecznie zająć się czymś konstruktywnym zajmuję się Farfoclem i tracę cenny czas na przygotowywanie projektów.
Gramy w piłeczkę, poznajemy inne zwierzaki, urządzamy domek...Jeśli nie zaliczę sesji to właśnie dlatego. Pani, która sprzedała mi tę zabawę powinna czuć się winna!

A z innej bajki, to prawdziwą wiedźmą jestem. Tak, udało mi się ściągnąć W. myślami. Może i jest największą męską szmatą jaką znam...ale wciąż uważam, że coś w nim jest. Sukces uważam za całkowity- po kilkunastu minutach rozmowy padło kluczowe "Kotku". Ahhhh jak ja potrzebuję adoracji. Śpiewam razem z Stone Roses " I wanna be adooooored!"

poniedziałek, 2 lutego 2009

Numer Dwudziesty Drugi.

Podobno w czasie sesji głębokość dupy w której się aktualnie znajdujemy jest wprost proporcjonalna do długości chuja jakiego na dane zajęcia kładliśmy w czasie semestru. A jeśli dodatkowo się jest mną ...to wiadomo, że jest jeszcze gorzej.
Po wczorajszej wizycie w szkole i rozczarowaniu miesiąca pewnym panem wykładowcą, dziś mimo pierwszego dnia urlopu za żadne projekty się zabrać nie mogę. Siedzi mi na żołądku ciągle to czego wymaga się od wczoraj ode mnie na zaliczenie. Czuję, że sobie nie poradzę. Nie wiem jak się za to zabrać, nie wiem czy zwyczajnie nie olać skoro i tak powiedziano, że się nie uda. Właściwie to tak mnie to podłamało, że mam ochotę pieprznąć tą szkołą i czym prędzej o niej zapomnieć. Skoro ktoś ma mieć przyjemność upieprzając mnie na ostatnim roku ...to proszę bardzo chętnie bym mu tą satysfakcję dała, żeby się tylko ode mnie łaskawie odpierdolił.
Gardzę ludźmi, którzy nie potrafią swych osobistych uraz oddzielić od życia zawodowego. Pomijam brak profesjonalizmu, mnie się po prostu nie chce z taką osobą rozmawiać. Załamuję ręce, kręcę głową z politowaniem i obracam się na pięcie. Niestety tym razem się nie da...I nie chce mi się nawet o tym myśleć. O pisaniu nie wspomnę...
Jeśli ktoś nie poda mi ręki i nie pomoże mi tego poskładać to chyba sama nie dam rady (a przecież muszę ją sobie dać!).

Żeby choć trochę złagodzić wyrzuty sumienia nad dzisiejszym nic- nie-róbstwem czytałam opowiadania "Sfrancuziałego Argentyńca", które w ramach pracy dyplomowej ilustruję (jeśli mnie oczywiście do tej pracy dopuszczą). Dobry wujek Cortazar pozwolił mi się znów poczuć się, jak wtedy, gdy czytałam "Opowiadania..." po raz pierwszy. Pozwolił uśmiechnąć się do zalanej słońcem Argentyny i przypomnieć sobie wakacje sprzed paru lat, kiedy nic nie było trzeba a wszystko można było jeśli i kiedy się chciało.
Wzbogaciłam też swoję biologiczna wiedzę i sprawdziłam w googlach jak wygląda mambreta, pojawiająca się w jednym z opowiadań. Przede mną jeszcze kilka takich biologicznych zagadek, bo do przeczytania mam jeszcze kilka z opowiadań.

Nie będę już więcej marudzić. Kładę się spać a jutro biorę się do roboty ( oj, jak my wszyscy dobrze znamy to "od jutra").