poniedziałek, 18 maja 2009

Numer Czterdziesty Dziewiąty. Poniedziałkowy.

Mówiłam już kiedyś, że poniedziałkowe poranki bywają świętem. Lepszym niż piątkowy wieczór, niż sobota czy niedziela.
Dziś też świętowałam. Obudziły mnie promienie słońca czule głaszczące twarz, leniwie przeciągając się w łóżku postanowiłam, że jeszcze nie czas by wstać. Czytałam książkę i pozwalałam by myśli budziły się powoli, by pełzły po włosach do słońca i w nim spokojnie się grzały. A kiedy stwierdziłam, że już czas opuściłam zielono-pościelowe zacisze i wzięłam zdecydowanie zbyt długi gorący prysznic.
Później, tak jak lubię samotne śniadanie w kuchni przy pustym stole , z wzrokiem utkwionym w okno, niemal bezmyślnie, kanapki z truskawkowym dżemem i zielona herbata pachnąca jaśminem. Jak na jakimś impresjonistycznym obrazie- zieleń drzew miedź moich jeszcze lekko mokrych włosów. Spokój bijący z wszystkich kątów kuchni.
Czasu wystarczająco dużo by prostować włosy i malować wyspane, dziś jakoś bardziej niebieskie oczy.
Czasu na tyle dużo by szukać w szafie zapomnianych ubrań i słuchać muzyki.
Spacer do pracy w okularach słonecznych i ze słuchawkami w uszach, tak by nieproszeni ludzie nie wkradli się w moje święto. W jakieś większe niż zwykle poczucie kobiecości.

(8 godzin pracy)

I spacer do domu w powietrzu gorącym i ciężkim zapachem akacji. Pod ciemniejącym niebem czekającym burzy. Rozkołysane biodra, stukot obcasów o chodnik. Zbyt głęboki dekolt. Klatka schodowa w półmroku, rozerotyzowana cisza dźwięk muzyki w słuchawkach i mój skromny taniec na kilku schodach między zewnętrznymi drzwiami a mieszkaniem. Niczym nieskrępowana wolność, radość życia.
Moje prywatne święto początku tygodnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz