Mówiłam już kiedyś, że poniedziałkowe poranki bywają świętem. Lepszym niż piątkowy wieczór, niż sobota czy niedziela.
Dziś też świętowałam. Obudziły mnie promienie słońca czule głaszczące twarz, leniwie przeciągając się w łóżku postanowiłam, że jeszcze nie czas by wstać. Czytałam książkę i pozwalałam by myśli budziły się powoli, by pełzły po włosach do słońca i w nim spokojnie się grzały. A kiedy stwierdziłam, że już czas opuściłam zielono-pościelowe zacisze i wzięłam zdecydowanie zbyt długi gorący prysznic.
Później, tak jak lubię samotne śniadanie w kuchni przy pustym stole , z wzrokiem utkwionym w okno, niemal bezmyślnie, kanapki z truskawkowym dżemem i zielona herbata pachnąca jaśminem. Jak na jakimś impresjonistycznym obrazie- zieleń drzew miedź moich jeszcze lekko mokrych włosów. Spokój bijący z wszystkich kątów kuchni.
Czasu wystarczająco dużo by prostować włosy i malować wyspane, dziś jakoś bardziej niebieskie oczy.
Czasu na tyle dużo by szukać w szafie zapomnianych ubrań i słuchać muzyki.
Spacer do pracy w okularach słonecznych i ze słuchawkami w uszach, tak by nieproszeni ludzie nie wkradli się w moje święto. W jakieś większe niż zwykle poczucie kobiecości.
(8 godzin pracy)
I spacer do domu w powietrzu gorącym i ciężkim zapachem akacji. Pod ciemniejącym niebem czekającym burzy. Rozkołysane biodra, stukot obcasów o chodnik. Zbyt głęboki dekolt. Klatka schodowa w półmroku, rozerotyzowana cisza dźwięk muzyki w słuchawkach i mój skromny taniec na kilku schodach między zewnętrznymi drzwiami a mieszkaniem. Niczym nieskrępowana wolność, radość życia.
Moje prywatne święto początku tygodnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz