Oczywiście powinnam ten wpis zrobić jakiś tydzień temu, kiedy wszystko było jeszcze świeże, a nie teraz, kiedy jesień deszczośniegiem mnie chłoszcze, ale jak to się mówi , lepiej późno niż później, a ja po prostu ze wszystkim mam taki poślizg...
Ale od początku, czyli od tego jak to po ostatnim wspólnym wypadzie miałam poważne obawy przed kolejnym. Oj miałam i to tym większe, że tym razem na cel naszej wyprawy wybraliśmy sobie góry, a jak wiadomo o tej porze roku pogoda w górach może oględnie mówiąc, nie być najlepsza.
Mimo wszystko, wizja oglądania na żywo Trialu, a także sama Szklarska poręba przekonały mnie. Razem z panną G. wpakowałam się do pociągu, gdzie mimo iż mówiłam, że zawsze siadam w dziwnym towarzystwie, pozwolono wybierać mi miejsce.
Myślę, że lepszego przedziału w tym pociągu nie mogłam wybrać. Ośmiolatek z mamusią, nauczyciel fizyki, tegoroczny maturzysta i zrzęda i w to my. Czego można chcieć więcej? W naszym przedziale siedzibę miała potworkowa szkoła rysunku małego Kuby, który chciał być szalonym naukowcem i pragnął by na świecie zatryumfował Chaos. To u nas rysowało się zombie, gobliny i magiczne wilki. No i przede wszystkim to w tym a nie innym przedziale opowiadano o przygodach Czerwonego Kapiszona, który ratował dziadka chorego na psycholiznę... Po takim preludium wiedziałam, że ten wyjazd będzie co najmniej interesujący!
Oczywiście nie myliłam się bo jak tylko po mniejszych i większych przygodach dotarliśmy do celu, czyli hotelu, poznaliśmy co ważniejsze osobistości, a przynajmniej tak nam powiedziano. Piliśmy sobie jak na wycieczce szkolnej, kulturalnie w hotelowym pokoju, a gdy zabrakło nam trunku poszliśmy szukać go w miasto. I właśnie w tym miejscu powinnam zamieścić filmiki z miejskiego monitoringu- przedstawiające jakąś moją pseudo-bójkę z panem M2 i rozmowy o życiu moje i pani K. na wystawie sklepowej, na głównej ulicy Szklarskiej Poręby...a rano niezapomniany kac...Niezapomniane zimno na odcinku specjalnym numer jeden i niezapomniana przygoda z wyimaginowanym przez nas zgubieniem drogi, tak tak moi drodzy, nam się wydawało, że się zgubiłyśmy...Takie rzeczy to tylko my :)!
Noc druga o smaku becherówki, z biednym panem M2, który do końca myślał, że się z niego nabijam, mówiąc o spaniu w jednym łóżku ze mną i panną G. Sytuacja prawie tak samo idiotyczna jak ta, kiedy w toalecie jakiejś knajpy rozbierałam W. bo przegrał zakład o koszulkę...Bezcenna mina pana M1, kiedy o zaistniałym fakcie dowiedział się rano...
Dzień drugi pod znakiem Karpacza i wielkiej wspinaczki do Świątyni "Mąk", wspinaczki długiej ciężkiej i pełnej chujów, kurw i o jebe latających obok nas jak skowronki. Grzaniec w knajpie z której pamiętam, tylko, że nieprzyzwoicie wodziłam wzrokiem za jakimś przystojnym mężczyzną. Później powrót do domu, śpiewający o wypróżnianiu duet z panią K, do melodii Feela, bo przecież ja w każdą żenującą akcję wchodzę z radością trzylatka.
A na koniec niezapomniane zakwasy w poniedziałkowy poranek, co ja mogę więcej powiedzieć- było cudownie, jak za dawnych beztroskich lat i takich weekendów chciałabym jak najwięcej. Serdecznie dziękuję towarzyszom wyprawy i lokalnemu Koszałkowi-Opałkowi za kija-samobija ;)!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz