Nie potrafię wydusić z siebie słowa, tak jak gdyby to co powiem czy napiszę miało jakieś przełożenie na to co się stało/dzieje/ czy zdarzy. Choć myślę o tym wszystkim nieustanie - próbuję nie przeoczyć żadnej możliwości, to jednak nie potrafię mówić. Słowa grzęzną mi w gardle, a gdy tylko wydostaną się już poza mnie stają się takie banalne płaskie i infantylne, że robi mi się wstyd.
Chyba całkiem chętnie zaszyłabym sobie usta - nie mogłabym wtedy mówić tych wszystkich głupot.
Poza tym sama siebie zadziwiam, tą paletą uczuć jaka we mnie została, o której myślałam, że się wypaliła, że do takich emocji nie jestem już zdolna. A to wszystko jest jak zbudzenie demona, który wyrwany z głębokiego wieloletniego snu obudził się pełen sił i z gwałtownością tylko jemu znaną próbuje nadrobić czas przespany w zamknięciu.
Wciąż myślę, a mój ironiczny bóg wciąż mnie do tego podjudza, podstawia przed nos takie "ślady", które kojarzą się dość jednoznacznie. On tak zawsze...więc ja tylko wygrażam mu pięścią i śmieję się z jego okrutnych żartów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz